Podczas wizyty w pubiku blisko pracy (ale po pracy, żeby nie było :D ) zobaczyłem to piwko. A jako, że mam dobre wspomnienia związane z Pintą ( po pierwsze lubię kilka ich piw, a po drugie przesłali mi raz całą garść etykietek, o czym wspominałem o -> tutaj <- ), zdecydowałem spróbować się ich nowego jak dla mnie wynalazku.
Piwo to jak się dowiadujemy studiując etykietkę powstało poprzez współpracę Browaru Pinta i Simona Martina, a więc 'maczali w nim palce' sami ludzie na browarnictwie się znający. Kiedyś w Polsce widywało się piwa oznaczone jedynie jako "jasne pełne", a teraz mamy już takie cuda jak Imperial Irish Red Ale. Osobiście troszkę mnie bawi ten przepych nazewnictwa, ale to drobnostka. Etykietka prezentuje się ładnie, styl stosowany przez Pintę jest zresztą już łatwo rozpoznawalny na półeczce. Szkoda, że jak zawsze etykietka jest ultra-nie-do-zdjęcia :(
Co do samego piwa... Mam mieszane uczucia. Niby pierwszy łyk smaczny, troszkę mniej goryczkowy niż w moich ukochanych IPAch. Ale dalsze łyki już mniej do mnie przemawiały. Smakowały, jak dla mnie oczywiście, zbyt "ciężko". Lubię eksperymentować z Pintą (np. Dymy Marcowe, które pachniały jak rolada ustrzycka, albo Koniec Świata), ale tym razem nie jestem bardzo podekscytowany.
Naturalnie, mówimy o moich gustach, więc innym może Call me Simon bardzo smakować. Ja jednak wystawiłbym we własnej skali maksymalnie 6/10.
Krzysio
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz