wtorek, 14 października 2014

Autostopem przez życie - P. Skokowski (recenzja)

Autostopem przez życie - Przemysław Skokowski 


To pozycja, która spodoba się każdemu, kto podróżowanie pojmuje, jako taką poznawczą wędrówkę - tułaczkę, podczas której nie szuka się ekskluzywnych hoteli i wykwintnych dań z najlepszych restauracji świata. To pozycja, dla każdego, kto czuje w sobie pragnienie zrobienia czegoś więcej, oderwania się od codzienności, by przeżyć niesamowitą przygodę, poznać świat i ludzi w nim żyjących, zakosztować wolności i nie tylko sprawdzić siebie, ale i siebie samego poznać.

Pasha, czy Przemek, wyrusza ze swojego rodzinnego Gdańska do Azji autostopem. Już od pierwszych stron polubimy Przemka, gdyż nie pisze on nie wiadomo jak wzniosłych tekstów, staje się dobrym kumplem, który chce z nami - czytelnikami przeżyć jeszcze raz swoją przygodę. Jest szczery, nie boi się pisać, kiedy uważa, że to Boży palec jakoś pokierował jego losami, ale też nie przedstawia swojej podróży w sposób wyidealizowany. Pisze wprost, że ktoś chciał go oszukać, wyłudzić pieniądze, ktoś był niemiły, a on sam po tygodniu niemycia trochę zaśmiergł. Na szczęście tych niemiłych wydarzeń było bardzo mało, a po przeczytaniu książki chce się spakować plecak i ... wyruszyć.
I tu również autor sprowadza nas na ziemię, pokazuje, że można owszem bardzo tanio zafundować sobie wielką i długą przygodę, ale jednak jakiś przygotowań finansowych to jednak wymaga. 

Autostop i spanie w namiocie - to dwie rzeczy, które czynią tą podróż fascynującą. Dlaczego? Jesteśmy zdani teoretycznie tylko na siebie, a w praktyce na wszystko i wszystkich dookoła, uzależnieni od tego czy ktoś nas podwiezie, dokąd, czy strażnik przepuści przez granicę, czy nie pojawi się ktoś komu nie podoba się, że rozbijasz się akurat w tym miejscu. Nie masz zaplanowanej wycieczki, nie masz rozpisanych dni i godzin, nie wiesz kogo spotkasz, ile pieniędzy gdzie i na co będziesz musiał wydać, sytuacje przedstawiane w książce są pełne spontaniczności i otworzenie się na drugiego człowieka, czasami tym drugim człowiekiem okazują się rówieśnicy Przemka, studenci z innych krajów, z którymi czas mija czasami naprawdę aktywnie =)

Pasha jednak pokazuje czytelnikowi, poniekąd i przemyca między wierszami pewne moralne prawdy, którymi warto pozwolić się zarazić. Takimi prawdami jest dostrzeżenie tego co mamy, przy równoczesnym docenieniu jak to wiele, gdyż okazuje się, że świat przepełniony jest ludźmi którzy mają mniej, ciężej i gorzej i że warto jest pomóc, swoim uśmiechem, drobnym gestem, czy też wprost w materialny sposób. Autor porusza nas swoim pozytywnym podejściem do świata, wrażliwością i wiarą, wiarą, że jego podróż ma jakiś cel, że odwiedza miejsca, w które poniekąd prowadzi go swego rodzaju Opatrzność. Miejscami wzrusza nas i pokazuje, że świat to nie tylko korupcja i rządy bogatych, ale szary, ubogi człowiek, który ubogo żyjąc ze swoją liczną rodziną zaprasza Cię pod swój dach i gości jak króla dzieląc się wszystkim co ma... 


Książkę oceniam baaardzo dobrze, jest wiarygodna, ciekawa, dobrze się czyta, w żaden sposób nie męczy, pozostawia po sobie pozytywne odczucia i dobrą energię, którą chce się wykorzystać.
Jak najwięcej takich książek i takich podróżników!!


wtorek, 26 sierpnia 2014

Terrence z browaru Wąsosz

   Tym razem same moje wrażenia,bez etykietki, bo aparacik jest pożyczony. Trzeba iść do sklepu i kupić, wtedy się etykietkę zobaczy :D
   Jak się jest dobrym mężem, to wtedy Żonka mówi: "Kup sobie dobre piwko". Tak też dorwałem Terrence'a w mopsie łapki. Za 7 zł dostałem ten napój, a więc cena jak na IPA (a dokładniej AIPA) raczej normalna. Piwo ma przyjazny miedziany kolor, ale przede wszystkim ten zapach, jaki już dobrze kojarzę ze smacznym piwkiem :). Smak bardzo dobry, chociaż w goryczce trochę za bardzo jak dla mnie wyczuwa się chmiel Amarillo. Etykietka nie jest skomplikowana (kupisz - przekonasz się sam), nie przeszkadza to jednak. TYlko wąsy mogłyby być bardziej podkręcone, jak u sarmaty przystało ;) Wady? Butelka ma tylko 500 ml objętości. Kolejne udane piwko z niewielkiego browarku. Polecam i oceniam na 8,3/10.

/K.

sobota, 16 sierpnia 2014

Smalec dla wegetarian

   Bycie wegetarianinem ciągnie za sobą konsekwencje w postaci prób znalezienia zamienników artykułów spożywczych, na które nowa dieta już nie pozwala. Tak też jest ze smalcem. Na szczęście znalazłem przepis, który pozwala na cieszenie się skibą ze smalcem i kiszonym ogórkiem, a jednocześnie zawiera same produkty roślinne i bardzo mało tłuszczu (nietypowe jak na smalec ;p ).

   Przepis znajduje się na tej stronie: http://www.jadlonomia.com/2013/11/wegetarianski-smalec.html .
Ja nie miałem tylko jałowca i sosu sojowego, ale obeszło się bez nich :)

  • puszka białej fasoli
  • dwie cebule
  • 4 śliwki suszone
  • 2 liście laurowe
  • kuleczka ziela angielskiego
  • jeden goździk
  • świeżo mielony pieprz
  • sół
  • pół łyżeczki majeranku

   Posiekane dość drobno cebule podsmażałem wraz z liśćmi laurowymi, zielem angielskim i goździkiem na oleju, aż do zezłocenia. W blenderze zmiksowałem puszkę fasoli, 1/4 kubeczka wody, pieprz (sporo), majeranek i sól. Posiekałem na drobne paski suszone śliwki. Po wyjęciu ze smażonej cebuli przypraw dodaję ją do fasoli, dorzucam też śliwki i jeszcze chwilkę wszystko miksuje (byle nie za długo, żeby się jednolita paćka nie zrobiła). Przekładamy nasz smalec do pojemnika i wsadzamy go do lodówki, żeby był chłodny. Gotowe! Do zjedzenia na kanapce z ogórkiem kiszonym. Polecam ten przepis, jak i inne, które można na zlinkowanej wyżej stronie znaleźć.

/K.

sobota, 9 sierpnia 2014

Zmutowane Brokułowe Pesto

  Szukając przepisu na jakąś przekąskę na wieczór, trafiłem na stronę http://www.jadlonomia.com/ . Znalazłem tam przepis na pesto z brokułów i postanowiłem spróbować swoich sił. Jak pewnie wiadomo, me talenta kulinarne nie są najwyższych lotów i dodatkowo nie znalazłem w szafkach i sklepie wszystkiego, co było w oryginalnym przepisie. Poważnie. Nie było w sklepie nawet pietruszki! Takie to czasy, że indyjskie sosy, suszone pomidory i inne różności są na wyciągnięcie ręki, a pietruszki nie uświadczysz :D. W każdym razie postanowiłem nieco zmodyfikować przepis, żeby spożytkować to, co miałem pod ręką.

Składniki: 
  • 1 brokuł
  • olej
  • oliwa z oliwek
  • 3 ząbki czosnku
  • duża garść pestek z dyni
  • garstka obranych orzechów włoskich
  • 4-5 łyżeczek pasty z oliwek (bo akurat to miałem w lodówce, naturalnie można użyć zwykłych oliwek)
  • sól, pieprz, ostra papryka, oregano i co tam lubicie
   Oddzielamy różyczki brokuła od "głąba". Głąb obieramy z twardej skórki, a następnie kroimy na cieniutkie plasterki. W garnku gotujemy wodę i gdy zacznie wrzeć wrzucamy przygotowanego brokuła. Gdy łodyżki różyczek będą stosunkowo miękkie zdejmujemy garnuszek z gazu. Odcedzamy brokuły, zalewamy je na chwilę zimną wodą i na sitko, żeby odciekły.
   Na patelnię wrzucamy pestki dyni i prażymy je, aż zaczną pachnieć. Czosnek drobno kroimy albo przepuszczamy przez praskę. Wszystko wrzucamy do blendera. Dodajemy włoskie orzechy, pastę z oliwek (lub same oliwki) i przyprawy. Dodajemy tyle oleju i oliwy (w stosunku 1:1), żeby nasze pesto miało konsystencję pesto 'normalnego' ;P.
   W oryginalnym przepisie jest sama oliwa z oliwek, ale spróbowałem takiej opcji i wydało mi się zbyt oliwne, stąd też ten olej. Najlepiej dolewać po trosze i w razie konieczności dolać więcej, w ten sposób uniknie się zbytniego rozrzedzenia pesto. Zblenderowane pesto przekładamy do pojemniczka. Można je podawać do pieczywka albo jako dodatek do innych potraw.

  Zjadliwe to czy nie? Przekonamy się jak spróbuje ma Żonka :)
/K.

piątek, 8 sierpnia 2014

Alter Beer ciąg dalszy - Kristal Weizen i Koźlę Bydlę

   Szukałem i szukałem no i w końcu wyszukałem! W jednym z Freshów (odmiana 24h) znalazłem dwa brakujące mi do kolekcji piwka z serii Alter Beer. Oba w ten czy inny sposób pszeniczne, co razem z Valkirią opisaną TUTAJ daje nam aż 3 pszeniczniaki na 5 piw ogółem. Sporo, ale w taką pogodę, jaka jest za oknem, nie można narzekać na bardziej orzeźwiające piwka. 

   Kristal Weizen mieni się jako filtrowane pszeniczne piwo. Zawsze uważałem to za dość dziwny pomysł. Po co filtrować z piwa to, co jest w nim dobre? No ale niektórym piwo z zawiesiną może nie odpowiadać, kwestia gustu, a o tym się ponoć nie dyskutuje. Pierwsze wrażenia jak najbardziej pozytywne. Piwko dość lekkie, o wiele bardziej orzeźwiające niż zwykłe zupy z jęczmienia. Szkoda tylko, że na koniec butelki smak staje się mniej przyjemny. Może to tylko takie moje odczucie? Ogólnie ocenię tak 6,5/10 przy czym dla porównania muszę zdobyć inne piwo tego samego rodzaju.

   Obiekt B, czyli Koźlę Bydlę miało być z założenia pszenicznym koźlakiem. No  nie wiem, czy do końca to właśnie udało się twórcom uwarzyć, ale nie osądzajmy zbyt pochopnie. Tym razem to pierwsze dwa łyki były ciężkie. Smakowało dziwnie, jakby zmieszano zwykłego pszeniczniaka z ciemnym piwem. Za to dalej już nie było tak źle i ostatecznie wypite zostało ze smakiem. Raczej nie takim, jaki widnieje na etykietce, ale nadal smakiem ;P. W swoim czasie piłem Weizenbock'a z browaru Kormoran i tamto to było porządne piwo! No ale... Koźlę Bydlę jest chyba dwukrotnie tańsze. 6/ 10 zdaje się być uczciwą oceną.

/K.

czwartek, 7 sierpnia 2014

"Boża Inwazja", czyli Philip K. Dick dla zaawansowanych.

    Philip K. Dick pisał fantastykę naukową i osiągnął w niej mistrzostwo, do dziś nie ma moim zdaniem jego następcy. Jednak poza typowymi powieściami s-f Phil stworzył także cykl trzech książek bardzo odbiegających od swej normalnej tematyki. Nieoficjalna trylogia "Valis", "Boża inwazja" i "Transmigracja Timothy'ego Archera" jest perełką, chociaż naprawdę zdrowo pokręconą. Ostatnio miałem okazję wreszcie przeczytać drugi tom (akcja książek nie jest ze sobą powiązana). Jestem bardzo zadowolony!

   O książce: Fabuła toczy się w przyszłości (jakże inaczej niż w pierwszej i ostatniej części 'trylogii'). Przyczyna jest oczywista, należało usunąć Jahwe poza naszą planetę, żeby mógł dokonać na nią tytułowej inwazji. Pod wpływem zła panującego na Ziemi, Bóg zamieszkał w niewielkiej kolonii poza Terrą. Żeby jednak ostatecznie zwyciężyć nad złem (reprezentowanym przez Beliala oraz głowy ugrupowania komunistów i katoliko-muzułmanów), musi ponownie przyjść na świat. Sprawia więc, że nowa Maryja choruje na stwardnienie rozsiane, przez co może z kolonii wrócić na Ziemię. Jahwe jako płód leci więc znów na naszą planetę. 
   Tyle jeśli chodzi o początek fabuły. Czas na bardziej ogóle informacje. Książka jest pełna religijnych rozmyślań, postaci biblijnych (Jahwe, Eliasz), wierzeń judaizmu, zaratustrianizmu, chrześcijaństwa, gnozy, a także pomysłów własnych autora (a nie zapominajmy, że Dick sam przeżywał wizje religijne). Sprawia to, że książka nie jest łatwa, ale zagłębienie się w nią przerzuca nas w zupełnie inny wymiar. Niby każda książka Dicka ma swoją "skórkę" z wierzchu i "miąższ" w środku, ale tutaj skórka jest bardzo cienka, a miąższ solidny jak kilowa porcja fasoli na obiad. 
   Ze względu na fabułę książka może nie przypaść do gustu co bardziej gorliwym katolikom, przyczyną jest dość swobodne żonglowanie tematami stanowiącymi w Kościele tabu. Jednak w rzeczywistości książka jest pełna ciekawych spostrzeżeń na temat Biblii, więc nawet osoby o ściśle określonych poglądach religijnych powinny zmierzyć się z "Bożą inwazją".
   W książce widać, jak mocno autor przeżywał tematykę poruszaną w swoim dziele. Książka kończy się pozytywnie, lecz nie jest to typowy happy end. Raczej nadzieja. Nadzieja człowieka, który w życiu przeżył sporo biedy i nie za wiele dobrego.

   Wydanie: Kolejny tom z nowej, odnowionej serii Rebisu, nie można się przyczepić do zbyt wielu rzeczy. Twarda okłada, piękna grafika... Wstęp napisała Kossakowska i to jest dla mnie minus, bo w porównaniu z wcześniejszymi wprowadzeniami w innych książkach z tej serii, ten tutaj wypada blado, nie jest to już jednak wada na tyle duża bym się nią bulwersował.

   Cena: No cóż... Inne tomy Dicka też do najtańszych nie należą, ale jak się dobrze poszuka w internecie to znajdzie się ten tom i za niecałe 32 zł (cena z okładki to 47,90 zł). Warto więc szukać na allegro.pl, bo można trafić okazję.

  Ocena końcowa: Książka w całym dorobku Dicka do najłatwiejszych nie należy, wielu osobom może nie przypaść do gustu tematyka. Ja jednak stawiam 9/10 z czystym sumieniem.

/K.

środa, 23 lipca 2014

Call me Simon - Pinta --> dość dziwne piwo

   Podczas wizyty w pubiku blisko pracy (ale po pracy, żeby nie było :D ) zobaczyłem to piwko. A jako, że mam dobre wspomnienia związane z Pintą ( po pierwsze lubię kilka ich piw, a po drugie przesłali mi raz całą garść etykietek, o czym wspominałem o -> tutaj <- ), zdecydowałem spróbować się ich nowego jak dla mnie wynalazku.


 

   Piwo to jak się dowiadujemy studiując etykietkę powstało poprzez współpracę Browaru Pinta i Simona Martina, a więc 'maczali w nim palce' sami ludzie na browarnictwie się znający. Kiedyś w Polsce widywało się piwa oznaczone jedynie jako "jasne pełne", a teraz mamy już takie cuda jak Imperial Irish Red Ale. Osobiście troszkę mnie bawi ten przepych nazewnictwa, ale to drobnostka. Etykietka prezentuje się ładnie, styl stosowany przez Pintę jest zresztą już łatwo rozpoznawalny na półeczce. Szkoda, że jak zawsze etykietka jest ultra-nie-do-zdjęcia :(
   Co do samego piwa... Mam mieszane uczucia. Niby pierwszy łyk smaczny, troszkę mniej goryczkowy niż w moich ukochanych IPAch. Ale dalsze łyki już mniej do mnie przemawiały. Smakowały, jak dla mnie oczywiście, zbyt "ciężko". Lubię eksperymentować z Pintą (np. Dymy Marcowe, które pachniały jak rolada ustrzycka, albo Koniec Świata), ale tym razem nie jestem bardzo podekscytowany.
   Naturalnie, mówimy o moich gustach, więc innym może Call me Simon bardzo smakować. Ja jednak wystawiłbym we własnej skali maksymalnie 6/10.

Krzysio

sobota, 19 lipca 2014

Naleśniki po węgiersku - KSM [Kulinarne Starcia Mopsia]



   Niedawno przypadło mi w udziale spróbować swoich sił w kuchennej wojnie o przetrwanie (zwanej przez dowcipnisiów "gotowaniem"). Orłem to ja w tej materii nigdy nie byłem, ale dołożyłem wszelkich starań, żeby zaserwowany przeze mnie obiad wyglądał i smakował lepiej przed niż po ataku wymiotów ;P Oto co mi wyszło.

Składniki:

naleśniki:
- 250 g mąki
- 2 jajka
- 200 ml mleka
- 350 ml wody mineralnej

nadzienie
- 600 g papryki
- 400 g pomidorów
- 2 cebule
- 2 ząbki czosnku
- papryka ostra, papryka słodka, pieprz, sól i co kto tam lubi z przypraw

dodatkowo
- 200 g kwaśnej śmietany
- 2 jajka
- paczka tartej mozzarelli z Biedrony (chyba ok. 150 g)

   Zacząłem od ciasta na naleśniki, bo to mi się już na wstępie wydało trudne. Wymieszałem wszystko solidnie w misce, na patelni rozgrzałem olej i zacząłem smażyć te nieszczęsne placki. Pierwsze trzy się nie udały, ale reszta okazała się już łatwa. Nawet to słynne przewracanie naleśników podrzutem z patelni
to nie jest nic tak trudnego jak się może wydawać. Gotowe placki odstawiam na bok, żeby spokojnie czekały na ich dalszy udział w tym daniu.

   Pomidory na chwilę zalewam wrzątkiem, nacinając im wcześniej skórę, aby skórka im ładniej zeszła. Obrane kroję w 'ósemki', chociaż mi akurat wyszły 'szesnastki' :D. Paprykę czyszczę z pestek i kroję w drobną kostkę. Następnie siekam drobno cebulkę i podsmażam ją na oleju. Gdy się zeszkli dodaję wyciśnięte dwa ząbki czosnku, a po chwili także pomidory i paprykę. Zostawiam to wszystko na małym ogniu lub małym gazie, chociaż oba te określenia są dość śmieszne, skoro ma się elektryczną płytę ;).
   Formę do zapiekania smaruję tłuszczem, zaraz będziemy ją wypełniać jedzonkiem.
   Gdy warzywka będą już miękkie i po spróbowaniu dojdziemy do wniosku, że są niemal OK, dodajemy wszelkie przyprawy. Potrawa jest węgierska, więc nie oszczędzajmy pikantnego! Mieszamy, chwilę jeszcze pozwalamy się dusić, a następnie na naleśniki nakładamy porcje naszego farszu, naleśniki zwijamy i umieszczamy w natłuszczonej formie. Kiedy forma jest już wypełniona szykujemy zalewę. Mieszamy porządnie wszystko to, co w składnikach opisałem jako "dodatkowo" i zalewamy nasze naleśniki. Formę wkładamy do piekarnika nagrzanego do 200 stopni i zapiekamy ok. 30 minut.
   Pozostaje nałożyć na talerze! Autorka książki, gdzie znalazłem pierwowzór tego przepisu, twierdzi,
że jest to porcja na 4 osoby. Chyba nigdy nie spotkała głodnego wegetarianina! Dwa żarłoczki poradzą sobie z tą ilością, ewentualnie trójka mniejszych żarłoczków też się nasyci. Polecam czerwone wino jako napitek do tej strawy. Smacznego!!! /K.


poniedziałek, 14 lipca 2014

Alter Beer - Polski Chmiel, Valkiria, Rubi Lager <--- wrażenia

   Całkiem niedawno będąc w Żabce zauważyłem na półeczce z cerwezją te trzy dziwne napoje. Etykietek nie miałem, wyglądały ciekawie, ale i dziwnie znajomo, cena niewysoka, więc zakupiłem po sztuce każdego by się przekonać cóż to znowu za  żabkowy wymysł. Okazuje się jednak, że tym razem mile się zaskoczyłem.

 
   Zacznę od piwa, którego etykietka najbardziej przykuła moją uwagę. Głównie przez podobieństwo do etykiety innego piwa. Kliknij, zobacz i sam oceń czy takie podobieństwo może być przypadkowe. Z tego co wyczytałem już oskarżono producenta Polskiego Chmiela (firmę Sulimar) o plagiat. Ale mnie to aż tak nie interesuje. Ważne są zupełnie inne fakty. Etykietka kusi hasłami o mocnym nachmieleniu rozmaitymi gatunkami tego przedniego ziela, czego w piwie niestety aż tak się nie wyczuwa. Należy jednak uczciwie przyznać, że jest to chyba najsmaczniejszy pils jakiego ostatnio piłem, a jego cena (2,99 zł) jest niska, jak za piwo o takim smaku.
   Drugie piwo, Rubi lager, szczerze mówiąc najmniej mi podeszło, a było najdroższe z całej trójki (3,99 zł). Nie przepadam za piwami typu lager, także nie będę się tu rozpisywać, żeby niepotrzebnie tego wynalazku nie skrzywdzić swoją antypatią.
   Na koniec zostawiłem sobie najlepszy egzemplarz, czyli Valkirię. Tutaj opinia moja i mej Żonki pokrywa się w 100%, było to najlepsze piwo wśród tej trójki. Białe piwo pszeniczne, bardzo aromatyczne, w smaku i zapachu bardzo cytrusowe. Orzeźwia idealnie. Jeżeli ktoś lubi tego typu piwka, to polecam zdecydowanie. Jak dla mnie jest to chyba najsmaczniejsze białe piwo dostępne na szerokim rynku, a nie tylko w specjalistycznych sklepach. Trzeba też zauważyć, że piwko kosztuje jedynie 3,49 zł, a więc jest naprawdę niedrogie jak na napój tego rodzaju. Zdecydowane odkrycie lipca na piwnej półeczce ;P

Pijta i przekonajta się sami.

/K.

piątek, 27 czerwca 2014

"Krótki szczęśliwy żywot brązowego oksforda", czyli Philip K. Dick powraca




   Nareszcie! Doczekałem się ponownego wydania wszystkich opowiadań Philipa Dick'a! Na razie ukazał się to pierwszy z pięciu, o nim to będzie ten wpis, ale wszystko wskazuje na to, że wydany zostanie cały komplet. Dla takiego fana twórczości tego nietuzinkowego fantasty jest to okazja nie do przegapienia, by troszkę się pozachwycać.

   O książce: Znajduje się tu 25 opowiadań, powstałych w latach 1951-52, a więc z początków twórczości. Być może nie są one dopracowane tak, jak późniejsze opowiadania i powieści, ale z pewnością nie oznacza to, że są źle napisane! 
   To, co od razu rzuca się w oczy, to błyskawiczne usytuowanie czytelnika w centrum świata opisanego w opowiadaniu. Krótka forma naturalnie wymaga tego, ale tutaj wskakujemy do rzeczywistości często tak oddalonej od naszej, że można mieć wrażenie jakbyśmy rzeczywiście żyli w innym świecie. Od pierwszej strony opowiadania staje się dla czytelnika oczywiste, że istnieje wehikuł czasu, kolonie na Marsie lub wroga cywilizacja w układzie Proximy Centauri. Niemal natychmiast 'znamy od zawsze' bohaterów opowiadań, wskakujemy w środek ich życia, bez wstępów i zbędnych opisów. Wszystko to sprawia, że fabuła jest bardzo dynamiczna i pochłania bez reszty. 
   Philip K. Dick nigdy nie przejmował się tym, że opisane przez niego światy mogą wydać się 'przesadzone'. Ich funkcja jest jasna - stanowią tło dla historii, którą pisarz chce nam przekazać. Nie można pokazać niektórych rzeczy opisując świat rzeczywisty, czasem trzeba polecieć na asteroidę, inną planetę, wyskoczyć w przyszłość. Nie ma to jednak w żadnym wypadku znamion s-f typu Star Wars, co warto zapamiętać! Wiele osób nigdy nie sięgnie bowiem po Dick'a właśnie przez kojarzenie s-f z filmami akcji toczącymi się w kosmosie. Nie mylmy nigdy jednego z drugim!
   Opowiadania te często opisują paranoję opanowującą ludzkie umysły, utratę kontroli nad życiem czy uzależnienie od technologii (przypominam, że opowiadania były pisane ponad 60 lat temu, teraz to by Dick się chyba załamał widząc ludzi ze smartfonami...). Dla mnie jednak najbardziej zaskakujący jest zawsze pomysł Phila na zakończenie opowiadania, które nigdy nie łagodzi emocji zbudowanych przez fabułę, lecz podnosi je na zupełnie nowy wymiar, odwracając nasze mózgi na lewą stronę. 
   Nie mam w zwyczaju i tym razem także nie będę streszczać fabuły żadnego z opowiadań. Zamiast tego polecę kilka z nich, te które dla mnie wydały się najciekawsze czy też najbardziej zakręcone (a należy pamiętać, że sam Dick był przecież zakręcony jak ruski termos). Moje Top 3 z tego tomu opowiadań to odpowiednio: "Gdzie kryje się Wub" (nota bene od tego opowiadania wziął tytuł anglojęzyczny oryginał pierwszego tomu opowiadań, w Polsce wybrano na okładkę inny tytuł), " Wielki K", "Człowiek, który był zmienną" i "Niestrudzona żaba". Wyszło mi z tego Top 4, ale nie mogłem się zdecydować :P
   Nie ma co więcej pisać, zbiór jest świetny i polecam go każdemu miłośnikowi dobrej fantastyki, a także osobom, które po prostu lubią dobrą literaturę.

   Wydanie: Jak wszystkie nowe edycje książek Dicka z wydawnictwa Rebis, książka ma twardą oprawę (+), czytelną czcionkę (+) i okładkę, której nie trzeba się wstydzić (+). Ostatni plus może być dla niewtajemniczonych zagadką, ale wystarczy zobaczyć okładkę wcześniejszego wydania tego tomu (Prószyński i S-ka) z różowym misiem pluszowym i śrubokrętem, żeby docenić tą z rebisowską z grafiką Wojciecha Siudmaka. Należy się jeszcze jeden (+), wynikający z grubości książki (ponad 600 stron), a ja uwielbiam grube woluminy ;) Podsumowując książka wydana jest naprawdę bardzo ładnie.

   Cena: Tu troszkę gorzej, bo cena z okładki to 59,90 zł. Naturalnie nie jest to bardzo dużo jak na tak wydaną książkę, ale jednak boli w portfel. Na szczęście na Allegro udało mi się znaleźć sklep oferujący ją w znacznie niższej cenie i ostatecznie zapłaciłem za nią niecałe 40 zł.

  Ocena końcowa: Nie mam problemów z tym punktem 9,5/10, nie daję dychy, bo późniejsze opowiadania Dicka są jeszcze lepsze i muszę sobie zostawić coś na dalsze tomy :D

/K.

wtorek, 17 czerwca 2014

Kobyła od Ursuli - "Ziemiomorze"


   W ostatnich dniach wreszcie udało mi się zakończyć rozpoczętą dawno temu przygodę z Ziemiomorzem, światem stworzonym przez Ursulę K. LeGuin. Niby taki ze mnie wielbiciel fantastyki, a muszę przyznać, że nigdy jakoś się nie składało bym wyszedł poza "Czarnoksiężnika z Archipelagu", pierwszą książkę z całego cyklu. Tym lepiej się stało, że Prószyński i S-Ska zdecydowali się wydać wszystkie sześć części w jednym tomie.
   Zacznę od rzeczy, które mnie osobiście zawsze cieszą. Książka wydana jest bardzo ładnie. Skromna okładka pewnie nie przemówi do osób, które oczekują fantastyki w stylu "Gry o tron", ale ja jestem z niej zadowolony, ostatecznie nikt też nie wymaga krzykliwej okładki od "Władcy Pierścieni". Tomiszcze jest grube jak nieszczęście (ok.950 stron), ale dla mnie to też plus, bo uwielbiam grubawe książki, takie jak jednotomowe wydanie LOTR. Kiedy czytelnik pokonuje kolejne setki stron ma takie faje wrażenie, że mierzy się z czymś ponadprzeciętnym, epicką historią, której końca aż nie chce się dostrzec.
   W książkach Ursuli, w przeciwieństwie do niektórych wielkich dzieł fantasy, fantastyczne tło rzeczywiście pozostaje tylko tłem. Bohaterowie, chociaż żyją w baśniowym świecie, mierzą się z największymi problemami normalnych, współczesnych ludzi. Zaakceptowanie samego siebie, pokonanie własnych ambicji, strach przed śmiercią, potrzeba wolności, uciekanie od złego życia, poszukiwanie dobra i spokoju w świecie...  Życie bohaterów, chociaż obfitowało w wielkie czyny, ukazywane jest często jako proste i "codzienne". To wszystko sprawie, że o ile z Frodem nikt się nie może za bardzo identyfikować, tak z parą głównych bohaterów cyklu o Ziemiomorzu jak najbardziej.
   Standardowo, nie zamierzam zdradzać fabuły książek. Warto jednak odnotować, że poszczególne części cyklu powstawał od roku 1968 do roku 2001. Widać to w książkach, szczególnie jeśli chodzi o tempo akcji. Całość cyklu zamyka się w następujących częściach: "Czarnoksiężnik z Archipelagu", "Grobowce Atunanu", "Najdalszy brzeg", "Tehanu", "Inny wiatr" i "Opowieści z Ziemiomorza". Osobiście wyróżniłbym części pierwszą i trzecią jako najważniejsze fabularnie, a także najciekawsze i najbardziej (nie przepadam za tym słowem) epickie. 
   Przez całą serię poznajemy coraz to lepiej postać Geda, zwanego Krogulcem, a później również Tenar, jego późniejszej quasi-żony. W postaci Geda można dostrzec tą przysłowiową beczkę soli, którą każdy z nas musi zjeść. Poznajemy go jako młodzieńca z przerostem ambicji, gdy się z nim żegnamy jest staruszkiem zajmującym się kozami. Jednak wszystko pomiędzy tym początkiem a końcem zdaje się opowiadać o rozterkach i lękach niemal każdego człowieka.
   Całość jest długa, ale nikt przecież nie każe czytać wszystkich sześciu części na raz. Polecam z całego serca pierwszą część cyklu - "Czarnoksiężnika z Archipelagu", tak na dobry początek. Potem historia pewnie sama się już dalej potoczy. /K.

niedziela, 13 kwietnia 2014

Biografia Boga?

Dziś coś dla tych, których ciekawią tematy religijne. Wydawać by się mogło, że ciekawić powinny każdego, bo chyba każdy miał taki moment w życiu kiedy przystanął by zadać sobie pytanie o pochodzenie swojej natury, o tym co go może czekać po śmierci i czy w ogóle istnieje Coś co nas trzyma niejako w swych ramionach? 
Jeśli ktoś odpowiedział już sobie na takie pytanie, pewnie czasami poszedł o krok dalej, zastanawiając się Czym lub Kim może być to nasze bóstwo, ta cała Wszechmoc? 

Zacznijmy po kolei, za napisanie biografii Boga bierze się polski celebryta - Szymon Hołownia. I tak jak unikam książek autorstwa polskich gwiazdek i gwiazdeczek, tak temu autorowi zaufałam. Na zaufanie naturalnie musiał sobie zasłużyć i zasłużył, gdyż nie sprzedaje steku bzdur i swoich porno-opowieści o życiu (jak np. p. Felicjańska), ale na napisanie tej pozycji myślę, że poświęcił bardzo wiele czasu, zebrał cały ogrom materiałów, przygotował ją niczym pracę doktorską. To wszystko widać i z lekkim sercem można ją polecić jako książkę "popularnonaukową", pisząc naukową przesadzam, ale chcę podkreślić, że nie są to tak często spotykane gadaniny książkowe o Bożej miłości, miłosierdziu, że Jezus jest Panem, zaufaj i oddaj mu swoje życie. Coś takiego możemy odczytać jedynie między wierszami, w końcu autor jest osobą wierzącą, więc jednak stara się przekazać tą jasną stronę wiary. 

Ale! Ale! Rodzaj książki, którą przeczytać może każdy od ateisty do głęboko wierzącego i którą każdy odczyta w inny sposób. Dla jednego będzie to pogłębienie wiedzy, dla innego powód do dyskusji, może ktoś bardziej rozumowo pojmie kwestie wiary...  W każdym razie sądzę, że będzie czytana z zaciekawieniem. Hołownia zadaje pytania, które - jeśli choć trochę rozglądamy się po świecie i używamy nieco mózgu oraz zastanawiają nas religijne aspekty życia - zadawała sobie większość z nas. Czyli po prostu o początki Świata? O próbę opisania Boga, na ile jest on opisywalny, poznawalny? Czy w ogóle jest i jak to można udowodnić? Na co zdają się argumenty wszystkich ateistów i racjonalistów, którzy zawsze mają pewność, że ich opinie są logiczne, jakże często poparte naukowo i niepodważalne. Ze stron kipi aż nam od intelektualnych wywodów autora, nie jego własnych domyśleń, ale głęboko przemyślanych, doczytanych, zweryfikowanych. 
Hołownia najpierw przygotowuje nas na samo spotkanie z Bogiem, które nastąpi w kolejnych rozdziałach. Szykuje grunt pod prawdziwe BUM! Kto czuje niedosyt po rozdziale, a nie wie gdzie szukać zaspokojenia, ma zawsze przedstawione kilka pozycji, opisanych w skrócie, mniej lub bardziej zachęcająco (duuużo lepsza rzecz nich sucha, nic nam nie mówiąca bibliografia na końcu).

Jedynym dla chrześcijan prawdziwym źródłem wiedzy o Bogu jest Biblia, jednak jak wiele tam wątków, których nie rozumiemy, jak wiele sytuacji, których można się uczepić, w końcu jak wiele krwi, gwałtów i rzezi na niewinnych ludziach? I na te pytania stara się znaleźć odpowiedź autor książki. Gdzie był Bóg w czasie wojen, czemu w Starym Testamencie jest przedstawiony w tak okrutny sposób, czemu jeśli jest wszechmocny nie mógł zrobić tego i tamtego? Dlaczego przyszedł na świat w ten sposób i w tym czasie? 
Jak w ogóle wyglądał rozwój chrześcijaństwa, kim byli apostołowie i czy to, że żyli z Jezusem ułatwiło im Jego poznanie bardziej niż nam nie mogących go fizycznie zobaczyć? 

Rolą biografii jest przytoczyć czytelnikowi jak najwięcej szczegółów z życia danej osoby, zbudować jej postać możliwie odwzorowując realia i dając pełen obraz osobowości bohatera. W tym przypadku jest inaczej, choć od szczegółów co niektórych może zaboleć głowa, to Hołownia nagle z rękawa nie wyciąga bożego asa z objawieniem. Daje nam, a raczej podaje na tacy informacje, których tak naprawdę gdzieś tam w swoim życiu powinniśmy szukać sami. Pokazuje, że to czego ludzie się dziś boją, czyli myśleć, wątpić, zadawać pytania - jest rzeczą ludzką i naturalną. Tylko, że z tymi pytaniami nic więcej nie robią. Wystrzeliwują w niebo oczekując, że odpowiedź spadnie wraz z najbliższym  deszczem. 

Co mnie osobiście urzekło? Język, w jakim Hołownia pisze, wydaje się być wyszukany, czuć w nim inteligencję autora, a z drugiej strony czyta się lekko i przyjemnie. Rozdziały kończą się szybko, czasami układając nam coś w myślach, a czasami robiąc totalny zamęt. Moim zdaniem książka fantastycznie zaplanowana. I co najważniejsze, powiedzmy, że na wstępie zadajemy sobie pytanie o istnienie Boga, jak Go odnaleźć, czytamy, czytamy... poznajemy, wdajemy się w szczegóły, rozwiewamy wątpliwości, pytamy, odpowiadamy, znowu pytamy, książka się kończy a my zostajemy z tym samym. Są i pozostaną pytania, na które jednoznacznej odpowiedzi nie otrzymamy, możemy jedynie pogłębiać wiedzę i poszerzać horyzonty w czym doskonale pomoże ta pozycja.

"[...] całe gadanie o Bogu niewarte jest funta kłaków, bo On i tak nam się wymknie. Odetchnę tym samym powietrzem co apostołowie. Zrozumiem (na chwilę), że zamiast próbować Go gonić, ciekawiej jest pozwolić się poprowadzić. 
Bo tylko On zna odpowiedź na pytanie - że znów zacytuję Kreefta - czy śmierć jest bramą, czy dziurą, czy życie jest przypadkiem, czy tańcem. " /Sz. Hołownia "Bóg - życie i twórczość"

piątek, 11 kwietnia 2014

Trochę serca z siebie dać :)

Kiedy węzły chłonne zaciskają gardło, a Mąż piątek wieczór spędza w pracy - nie dla rozrywki, ale by wykarmić swą liczną rodzinę :) , można w chwili wolnego skrobnąć małego posta. 

O czym dziś? 

O tym, jak jeden człowiek może uczynić mnóstwo fantastycznych rzeczy!
 
Po pierwsze polecam bardzo ładną reklamę - mnie osobiście ujęła za serce: 

Po drugie fajnie jest się zakręcić gdzieś, gdzie można trochę z siebie dać innym. My z Krzysiem znaleźliśmy ostatnio takie małe miejsce dla siebie, mamy nadzieję, że w najbliższy wtorek uda nam się tam dotrzeć ponownie. 
Myślimy jak tu działać, jak się rozwijać, jak móc się przydać i jak... zmotywować Dziobaka do nauki hiszpańskiego?! (Może więcej pracy z klientem w słuchawce? To zdecydowanie motywuje do szukania innych ścieżek :):):). 

Akcji tak naprawdę, w których można pomóc jest bardzo wiele. Ostatnio pojawiła się przedświąteczna Tytka Charytatywna z Caritasu (jest duża, tylko niestety papierowa, przez co trzeba uważać, żeby dołem nie wyleciała zawartość, można też w ramach odciążenia wyjeść biednym dzieciom żelki... ) Jest też cała masa fundacji, dla zwierząt, dzieci, seniorów, niepełnosprawnych. 

Kończę książkę Szymona Hołowni "Bóg - życie i twórczość", myślę, że może nawet już jutro pojawi się kilka zdań o niej, ale czemu teraz o tym wspominam? Gdyż mamy celebrytę, który ubija interes na Bogu?

Tak! Na Nim (czyt. Bogu), a raczej z Nim można ubić fantastyczny interes, jeden z owoców poniżej:
https://www.facebook.com/fundacjakasisi - godne pochwały, w końcu mamy celebrytę, który wziął się za czyny, za zrobienie czegoś dobrego, nie tylko płaci, ale i sam działa. Nie prosi o wielkie kwoty, ale np. o regularną dyszkę. Są zdjęcia, są reportaże, nasza kasa nie idzie na marne, kto nie chce i nie lubi dawać pieniędzy może skorzystać z innych akcji, które tam co jakiś czas się pojawiają. 
Około 250 dzieci, którym można pomóc :)

Jak wiecie celebrytów nie lubię i raczej nie szanuję, więc spory gest również z mojej strony :)

Wrzucam baner, bo czuję się przekonana i szanuję kolesia za to co robi i co głosi:


środa, 9 kwietnia 2014

Auschwitz - medycyna III Rzeszy i jej ofiary


Dziś recenzja książki historycznej, traktującej o (ujmując to delikatnie) eksperymentach medycznych w obozach koncentracyjnych. Książkę polecam osobom, których takie rzeczy ciekawią, bo (podobnie jak ja) nie są w stanie w żaden logiczny sposób wytłumaczyć sobie jak coś takiego mogło się udać, jak coś tak okrutnego mogło się dziać na tak dużą skalę i gdzie podziały się wszelkie ludzkie odruchy, mogące temu zapobiec. 

Tytułowa pozycja to około pięciuset stron bolesnych faktów, które zostały udokumentowane przez zarówno karty pacjentów, same ofiary i ich oprawców. Sprawy, które były m.in dowodami w procesach norymberskich, a do których żaden z wymienionych w tej książce lekarzy się nie przyznał. Jak to ujął jeden ze skazanych w czasie procesu słowo "rozkaz" i "posłuszeństwo" (tu trzeba dodać ślepe) niosą za sobą ogromne konsekwencje. Zeznania lekarzy-oprawców przytaczane w tej książce, zdają się po części potwierdzać te słowa, gdyż na pewno każdy z nas zadaje sobie pytanie - co tymi ludźmi kierowało?
Odpowiedź wydaje się być zaskakująca prosta, a nawet posiada trzy dobitne argumenty: ideologia, posłuszeństwo i bezgraniczna wolność w zakresie wykonywania swoich obowiązków. Mówiąc o wolności mam na myśli przyzwolenie na to, by wszystkie instynkty i pragnienia jakie ci ludzie nosili w sobie, te najgłębiej ukryte, najmroczniejsze "ja" wypełzło na powierzchnię, prowokowane przez chciwość, chęć bycia sławnym, wyróżnionym, dostrzeżonym, cenionym, respektowanym itd.
Autor książki Ernst Klee, włożył bardzo dużo pracy w zgromadzenie materiałów, gdyż książka przesiąknięta jest szczegółowymi faktami, dokładnymi opisami sytuacji, ludzi, eksperymentów, podaje liczby zabitych, nazwiska lekarzy, ich zeznania i relacje świadków. 
Wiadomą rzeczą jest, że zdecydowana większość ludzi kończyła życie w komorze gazowej, jednak jest też cały ogrom ludzi, którzy tam trafić nie zdążyli, albo za nim tam trafili przecierpieli dużo więcej z rąk osób, które teoretycznie składały przysięgę Hipokratesa o ratowaniu życia ludzkiego. Mając duże pole do popisu i zgodę, a nawet polecenie od Hitlera na wykonywanie badań, lekarze nie czują żadnych ograniczeń, a zakres doświadczeń nie ma żadnych granic - panowie życia i śmierci. Już od pierwszej strony przekonujemy się, że byli to właściwie panowie tylko i wyłącznie śmierci, poprzedzonej serią masakrycznych tortur, okaleczania, cierpienia na głód, choroby i najgorsze stany psychiczne jakie może osiągnąć człowiek, pozbawiony wolności i godności mu należnej. System był prosty, niczym segregacja zwierząt do ubojni, na rampie stali lekarze, którzy bez żadnych problemów, a wręcz z przyjemnością rozdzielają rodziny i dokonują selekcji. Tym, którym los sprzyja od razu idą do komór. Pozostali umierają w ciągu kliku tygodni, gdyż wychudzeni, śpiący warstwami na sobie, we własnych odchodach, nadzy i zziębnięci, nie mają warunków do utrzymania się przy życiu, czasami budzą się leżąc na zmarłych, po których litościwie śmierć przyszła w nocy. Lecz i po śmierci ich ciała często stawały się towarem, gdy skóra była we względnie dobrym stanie, zdejmowano ją i rozwieszano na sznurach jak pranie by następnie robić z tego rękawiczki, torebki, spodnie, klosze, innym razem robiono sekcję i wysyłano czasami całe głowy, czasami fragmenty narządów do instytutów badawczych jako unikatowe przypadki.
W obozie nie brakuje również młodych, ambitnych SS-manów chcących zostać wielkimi chirurgami. Bez praktycznie żadnej wiedzy, przechodzą od razu do praktyki. Na przypadkowo wybieranych więźniach przeprowadzają ćwiczeniowe zabiegi usunięcia żołądka, wątroby, amputacje kończyń, sterylizację etc.
Medycynie obozowej wolno wszystko, nikogo nie oburza badanie popędu płciowego, prowadzenie okrutnych eksperymentów mających rzekomo pomóc w odnalezieniu lekarstwa na gruźlicę, posocznicę, stwardnienie rozsiane. W Wermachcie prowadzi się "cenne" badania mające na celu analizę śmierci w kilku wariantach tj. na dużych wysokościach, w komorze podciśnień, z wychłodzenia. Stwarzano specjalne warunki dla wieźniów mające imitować takie środowisko, okaleczano ich w analogiczny sposób jak jeńców wojennych, podawano do picia wodę morską. W Buchenwald powstaje laboratorium przemysłu farmaceutycznego, gdzie więźniów najpierw się szczepi (za wyjątkiem gr. kontrolnej, której szczepienia nie dotyczą), a następnie zaraża się ich np. durem plamistym. W Auschwitz zaś oprócz wiadomych komór gazowych, cel śmierci, prowadzi się masową sterylizację, w Monowicach traktuje się ludzi elektrowstrząsami.
Książkę kończy rozdział o Mengele (zwanym "Aniołem Śmierci), człowieku o wykształceniu genetycznym, z relacji świadków był on osobą elegancką, zgrabnie posługującą się wyszukanymi manierami. Uważał, że kierujący nim jak i innymi lekarzami światopogląd jest "ideologicznie-pański" i służy polepszeniu gatunku. Interesowały go głównie bliźnięta i karły. Przez wieźniów bywa wspominany czasem w sposób pozytywny, gdyż jeśli zależało mu na tym by "obiekt badawczy" był stosunkowy zdrowy i przeżył jego eksperymenty, nie pozwalał na chłostę czy zagłodzenie takiej osoby, czy jak to miał w zwyczaju nazywać swoich "pacjentów" - królika. Niestety i tak ci więźniowe potem ginęli z jego rąk, byli preparowani i przesyłani do innych oddziałów.   
Choć recenzja jest jedną z dłuższych tu popełnionych, oddaje zarówno maleńką część treści zawartych w książce Ernst'a Klee. Jeśli ktoś jest ciekawy do czego jest w stanie posunąć się drugi człowiek i jakie są granice ludzkiej wytrzymałości i jak dokładnie działał, trzeba dodać rasowy, system medycyny III Rzeszy - polecam.


Wszystkim zbulwersowanym osobom, dodam na koniec, że takie okrutne, mroczne zwierze, potrafiące się wyrzec ludzkich odruchów, zapewne tkwi w co któreś osobie, jeśli nie większości z nas. Historia lubi się powtarzać, zataczać swego rodzaju koła, ludobójstwo nie jest charakterystyczne tylko i wyłącznie dla III Rzeszy, było przed nią, dostrzegamy czasami, że dzieje się nadal w XXI wieku. W czasach względnego pokoju, w czasach kiedy wszyscy się oburzają na imitującą wykorzystanie zwierząt wystawę, na "sztukę" w której naga kobieta fotografuje się z krzyżem, bądź innym ważnym dla ludzi symbolem, mogą być - i słusznie, że są - zniesmaczeni, ale pytanie co się dzieje, z całą ludzkością, z tą wrażliwością, która każe biegać po sądach z obrazą uczuć religijnych, brakiem tolerancji dla gejów i lesbijek, kiedy dzieje się prawdziwa tragedia, kiedy odbierają człowiekowi, nie część życia, nie jakiś jego element ale po prostu samo prawo do istnienia? 

sobota, 5 kwietnia 2014

Biedronkowy patron

"Ksiądz Paradoks" - taki tytuł nosi książka Magdaleny Grzebałkowskiej, będąca biografią księdza Jana Twardowskiego. Autorka z tytułem trafiła w samo sedno, gdyż życie tego księdza składało się z samych, niestety nie zawsze szczęśliwych paradoksów. 

Na samym początku, należy pochwalić samą autorkę, pomimo wielu trudów, jakie ją spotkały (brak współpracy z ludźmi, którzy znali księdza, bardzo silna ochrona jakichkolwiek informacji ze strony "jedynej spadkobierczyni" itd.) udało się jej napisać tą książkę. Książkę, którą czyta się dobrze i z zaciekawieniem. Należy jednak zauważyć, że jeśli ktoś nosi w sobie wyobrażenie ks. Twardowskiego jako osoby idealnej, czy po prostu zawsze radosnej i otwartej, ta książka z pewnością zaburzy wszelki idylliczny obraz księdza i jego życia. 

Jan Twardowski - poeta, który został księdzem, by potem unikać jak ognia określenia poeta. Mówił o sobie "ksiądz, który pisze wiersze". Początki życia wskazywały na jego literacką karierę, podjął studia humanistyczne, udzielał się w prasie, publikował swoje wiersze. Od momentu wybrania drogi kapłaństwa już zawsze będzie prowadzić wewnętrzną walkę między byciem poetą, a księdzem i zawsze już na pierwszym miejscu będzie kapłaństwo. 
Choć do swojego życia zapraszał wielu ludzi, nie lubił i bał się samotności, to jednak najczęściej pełnił rolę słuchacza, sam o swoim życiu mówił niewiele. Można odnieść wrażenie, że miał pewien zestaw danych o sobie, które "sprzedawał" prasie i dziennikarzom, czasami nawet te relacje różniły się od siebie, choć odpowiadały na te same pytania. Dopóki mógł, sam był stróżem swojej prywatności - wiele dokumentów, listów i innych osobistych notatek palił. 
Co wiemy o jego charakterze? Doskonale radził sobie z dziećmi, potrafił je zaciekawić, lubił przyrodę i poezję. Jego kazania były trudne w odbiorze, mówił niewyraźnie i krótko, nie lubił kiedy wszyscy w kościele zwracali na niego uwagę, najlepiej czuł się w kilku sobie najbliższych miejscach, były to najczęściej spokojne, małe wsie, gdzie mógł być na co dzień całkowicie sobą - i księdzem i poetą równocześnie. A także zwyczajnym mężczyzną, który nie przykłada wagi do ubioru, który chodzi ciągle z tą samą "siatką" na podręczne rzeczy, który ma swoje przyzwyczajenia i humory.
Czymś co, może szczególnie rzucić się nam w oczy, w relacji Grzebałkowskiej są wspominane nie jednokroć jego relacje z kobietami. Twardowski w wyraźny sposób okazywał zachwyt nad kobietami, nie bał się o tym również mówić, miał potrzebę tęsknoty za kimś, darzenia miłością. Kobiety w jego życiu odegrały dużą rolą. Ci, którzy teraz zacierają ręce by przyłapać księdza na zdradzie kapłaństwa, niestety się zawiodą, były to najczęściej głębokie przyjaźnie lub "adoptowane" wnuczki. Kontakty te jednak czasami z mniej lub bardziej znajomych bądź naturalnych przyczyn zrywały się. 
Twardowski wiódł bardzo proste życie, nie przywiązywał uwagi do ubioru i pieniędzy, miał zwyczaj wszystko rozdawać, dzielić się wszystkim co miał i co sam otrzymał. Tak też niestety kończy swój żywot. Kiedy szkoły zaczynają wybierać go na patrona za życia (na co sam się nie zgadzał), kiedy wydawnictwa publikują coraz więcej jego tomików, zgłasza się do niego coraz więcej pielgrzymek ludzi, chcących go poznać, jak również chcących mieć prawo do jego publikacji. 
Schorowany ksiądz w czasie, kiedy staje się sławny nie ma przy duszy ani grosza, pod pokojem lub potem salą szpitalną toczą się bójki, kto powinien, kto może, kto jest bliższy księdzu żeby wejść do środka. Po śmierci zaś, czego dowodem jest ta książka, wszyscy uważają się za posiadaczy faktów z życia, o których sami chcą napisać, a jedyna spadkobierczyni prowadzi masę spraw sądowych roszczących do tego prawa. 
Najbardziej smuci nas chyba zakończenie, gdzie czytamy, że ks. Twardowski, chciał być pochowany jako prosty "Janek od biedronki", na cmentarzu na Powązkach, pod wielkim drzewem, w prostym grobie, na którym miały być regularnie wysypane orzechy dla wiewiórek. Niestety nawet ze śmierci księdza zrobiono interes - pochowano go w krypcie nowo-budowanej bazyliki, gdzie wszystkie drobiazgi zostawiane przez ludzi, którym ksiądz jest bliski są regularnie z krypty sprzątane.

W księgarniach dostępnych jest więcej pozycji będących biografiami księdza, znajdziemy nawet autobiografię. Zapewne są one bogatsze w szczegóły (mam w planach to zweryfikować), jednak powyższą książkę polecam, daje nam ona realny zarys życia Jana Twardowskiego. Wbrew pozorom dowiemy się z niej naprawdę dużo, to co zostało przytoczone powyżej ma być jedynie zachętą do zajrzenia i zapoznania się nie tylko z jego życiem, ale przede wszystkim z jego utworami. To one dają najwyższy wyraz tego, co ks. Twardowski chciał przekazać, pozostawić światu i co warte w naszym codziennym życiu warte jest pielęgnowania.

piątek, 14 marca 2014

Małe i puchate, czyli to co Dziobaki lubią najbardziej

Pi piii, pi pi - czyli jakie my jesteśmy słodziutkie i kochaniutkie.

Dzisiaj wpis o dwóch najpodlejszych świnkach morskich, ale zanim opiszemy ich cwany charakterek, należy je przedstawić:

Drops - mały tłuścioszek, który kamufluje swoje fałdki tłuszczu czarnymi fragmentami umaszczenia, przez co wydaje się być mniejszy i chudszy. Dla zdobycia jedzonka korzysta z wyspecjalizowanego zestawu błagająco-zaciekawionych spojrzeń. Jest tak leniwy, że prosząc o pietruszkę nie chce mu się wstawać na dwie łapki, dlatego też prosi jak piesek, co jego właścicielom wydaje się być niewyobrażalnie kochane. Charakterek ma raczej zadziorny, być może dlatego lubi być czochrany po łepku i między oczami. Zdecydowanie jednak osobowość Dropsa to książęce usposobienie, uwidaczniające się w pozycjach jakie przyjmuje podczas snu, wyboru najmięciuśniejszego fragmentu do spania i wcinania siana na leżąco. 
Z karmy wyjada szczególnie suszone warzywa i owoce oraz płaskie zielone.

Pulfa - wydaje się być grubsza, jednak jest daleko, daaaleko za Dropsem, do "wagi ciężkiej" jeszcze jej trochę brakuje. Być może dba o linię, a może to skutek, któreś z jej wielu chorób. Pulfa podejrzewana jest bowiem o schizofrenię i napady lękowe i zaniki pamięci. Dodatkowo wykazuje zapędy homoseksualne. Sądzimy, że budząc się, zapomina kim jest i gdzie jest, stres wynikający z tych sytuacji jest zajadany.
Lubi być drapana pod bródką i karmiona z rączki. Na co dzień dużo spokojniejsza od Dropsa, jednak załączają się jej napady szaleństwa, biega wówczas jak oszalała i fika na wszystkie strony pupą. Prawdopodobnie czyni to w momentach kiedy wpada w depresję, uważając się za grubasa i próbując zrzucić nieco tłuszczyku.
Z karmy wyjada szczególnie płaskie zielone i płatki owsiane, o które ładnie prosi wstając na dwie łapki, niczym piesek preriowy.  

Madzia i Krzyś - właściciele dwóch puchatych prosiąt, które w innych krajach najzwyczajniej w świecie są zjadane na obiad. Zarzekają się, że nie rozpieszczają swoich małych pupili i zawsze są po stronie twardego wychowania. Pewnie dlatego dbają by te małe, słodkie świnki miały codziennie świeże pomidorki, marchewki, jabłuszka, selery, buraki, pietruszkę itd itd... a ponadto ostatnio wydali swoje oszczędności na 10kg wór świnkowego żarcia. Lubią wypuszczać je do łóżka i czuć na brzuszku i nogach ich włochate noski i pupy.Cokolwiek by nie robili, słysząc pisk oznaczający "jesteśmy głodne!! daj coś do naszych pustych brzuszków" rzucają wszystko co akurat robią, by podpiec czym prędzej do miseczki i zapełnić ją pysznościami. 
Z karmy zjadają wszystkie pozostałości, którymi wzgardziły świnki, w końcu bardzo je kochają :) 



wtorek, 25 lutego 2014

Dobrze i chmielnie

   DOCTOR BREW - Sunny ALE

Ostatnimi czasy moje gusta piwne przesuwały się coraz to bardziej w kierunku goryczki. Co się świetnie złożyło, bo obecnie, tak jak nigdy, można wreszcie kupić naprawdę dobre polskie piwa, w tym typu IPA, który gwarantuje chmielunio na porządnym poziomie.
   Dzisiaj w me ręce trafiło to oto piwko, które niedawno dopiero co miało swoja premierę. Zdjęcie nie jest moje, nie udało mi się bowiem owego piwka zbyt długo utrzymać w buteleczce. Ponieważ nie zwykłem owijać w bawełnę, to od razu informuję, że piwko zdecydowanie zachwyci każdego wielbiciela goryczki w piwie. Już sam zapach zapowiada smakowitość :) W skali IBU jego goryczka dorobiła się wskaźnika aż na poziomie 83, czyli więcej niż większość IPA (dla porównania Atak Chmielu browaru Pinta ma wskaźnik 58, a zwykły lager z osiedlowego jedynie około 15). Nowa etykietka jest dodatkowym plusem, szkoda tylko, że (jak dla mnie) nie jest za ładna.
   Ten nowy browar rzemieślniczy planuje już kolejne piwka, na co należy się cieszyć. W każdym razie polecam, szukajcie w sklepach piwnych!



Krzysio

piątek, 21 lutego 2014

Pracowity okres czas zacząć

   Wreszcie coś rusza do przodu i razem z żonką zaczniemy poważniejszą aktywność. Po pierwsze koniec z Playem :D:D:D (fanfary, radość, uśmiechnięte dzieci rozdają wegańskie przekąski itpd.). Mam nadzieję, że w nowej pracusi będzie znośnie. 
   Po drugie zaś zaczyna się znowu szkoła! Piórniczki już przyszykowane, tornister spakowany, strój na WF w worek włożony.
  Jeśli dodamy do tego jeszcze język hiszpański i zaawansowaną lamologię, to otrzymamy obraz pracy, jaka przed nami stoi. Ale bez obaw, wszystko idzie ku coraz lepszemu :)

Krzysio

wtorek, 18 lutego 2014

Dżemolada w sercu z prawdziwego drożdża


Składniki na sztuk 12-14:
14 g świeżych drożdży
250 ml mleka
100 g masła
450 g mąki
100 g cukru
 1/2 łyżeczki soli
120 g gotowanych, utłuczonych ziemniaków
marmolada





Wykonanie:
Drożdże wraz z 1 łyżeczką cukru zalać kilkoma łyżkami mleka, dodać łyżkę mąki i odstawić na jakieś 15min.
Dodać pozostałe składnik, wyrobić ciasto. Przykryć i zostawić do wyrośnięcia na jakieś 1,5h.
Po wyrośnięciu ciasto podzielić na około 12 części, z każdej z nich powstanie rogalik.   Kulkę rozwałkować dość cienko w formę koła, posmarować cienko marmoladą, zwinąć jak naleśnik. Złożyć go i przekroić w połowie, tak by powstało serducho widoczne na zdjęciu. 
Można je pozostawić na blasze jeszcze do wyrośnięcia, a potem piec w 200 stopniach ok. 15 minut do zrumienienia. Wierzch przed pieczeniem można posmarować rozbebłanym jajem z mlekiem.

sobota, 15 lutego 2014

Małe, a cieszy

Dziś krótko :)

Kiedy człowiek jest radosny to spotykają go radosne rzeczy =)

Taką otrzymaliśmy odpowiedź na nasze rymowane zamówienie: 













Pizzerii Bene podziękowaliśmy również rymowanym i szczerym komentarzem :) Pepe, do której mamy sentyment, niestety spadła w rankingu.

Podziękowania dla naszych olimpijczyków - dzięki Wam mieliśmy rabat! :D 

Poza tym K spotkała dziś jeszcze jedna radosna przygoda - podpowiem tylko, że jest truskawkowa i koedukacyjna. Sprzedawczyni miała chyba dobre chęci :D
 
M&K

P.S.1. To już drugi raz kiedy pizzeria docenia nas, a my ją. I jeszcze robią takie ładne obwódki z ciasta.
Ach.

P.S.2. Dla przypomnienia, tak wyglądało nasze pożegnanie z Da Marco
  

piątek, 14 lutego 2014

Kruszon - skubaniec - pleśniak

Ciasto wielu nazw... Najważniejsze, że robi się je dosyć szybko, jest mało pracochłonne, a składniki dostępne niemal w każdej lodówce. 

Składniki:

  • 200 g masła,
  • 4 jajka,
  • 3 szklanki mąki,
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia,
  • 2 łyżki + 1 szklanka cukru
  • szczypta soli,
  • 2 łyżki kakao,
  • słoik powideł śliwkowych


 



Wykonanie:
Zimne masło posiekać z mąką z proszkiem do pieczenia, 2 łyżkami cukru, szczyptą soli i 4 żółtkami, z podanych składników zagnieść ciasto. Podzielić je na 2 części, jedna powinna być większa. Do mniejszej dodać kakao. Zawinąć je w folie i odstawić na godzinkę do lodówki.
Schłodzoną jasną warstwą wykładamy blachę, następnie smarujemy powidłami i kruszymy kakaową część na wierzch.

Białka ubijamy ze szklanką cukru na sztywną pianę i taką masę wylewamy na wierzch.  

Wrzucamy do piekarnika na około godzinę w 160 stopniach (na koniec można włączyć termoobieg, co by się beza dobrze wysuszyła). 

Ostudzone ciasta można ozdobić floresami z rozpuszczonej czekolady. 

M.